poniedziałek, 23 grudnia 2013

Rozdział II "Statek"

                Blondynka aż podskoczyła na krześle z wrażenia. Wstała i rozejrzała się. To nie tutaj. Sprawdziła na piętrze i w łazience. Nic.
                Chyba nie ma tu piwnicy, a już na pewno strychu. Wzruszyła ramionami i wróciła do swoich zajęć.

                Filiżanka z ciepłym, spienionym mlekiem i taca zdrowych kanapek z pełnoziarnistego chleba. Smakowała każdy kęs śniadania – rzeżuchę, rzodkiewkę, twaróg ze szczypiorkiem i pomidory. Starała się zrobić coś pysznego z tego, co znalazła w ogrodzie i co sama zakupiła na targu. Pani Florence miała naprawdę jeden z najpiękniejszych sadów w Apple Spirings, a tak się śpieszyła, że zostawiła działkę pełną.
                Dziś odbywały się kolejne targi w handlowej dzielnicy Asu[1]. W korytarzu już stało osiem skrzynek przepełnionych owocami i dwa wiklinowe kosze z różnymi ziołami, takimi jak rzeżucha czy roszpunka, dlatego też cały dom przepełniał zapach smakowitych produktów, ale najintensywniej pachniały czerwoniutkie, letnie jabłka – ich słodka woń była niesamowita, zasnuwająca umysł.
Targi trwają zwykle tydzień, wieczorami odbywały się zabawy, witające nowe miesiące. Do tego każdy mógł zasmakować pysznych wytworów innych mieszkańców. Małą, miastową zabawę także zaszczycał swoją obecnością sam burmistrz. Chodziły plotki, że kroi się tu jakiś wielki przekręt z Unią Europejską. No bo przecież prezdydent takiej Polski, albo chociażby Rosji nie przyjeżdża do jakiejś małej „osadki”, zaznaczonej malutką kropką na mapie, od tak – na pstryknięcie palca. Szczególnie, że ich wizyty nie są dokumentowane przez żadną kamerę ani aparat. A burmistrz jest wyjątkowo chytry, o czym Reyna miała się niedługo przekonać.
Przeliczanie owoców przerwał jej przeciągły jęk. Nasłuchiwała.
Za chwilę rozległ się trzask drewna i tykanie. Głośne, szybkie. Musi być to co najmniej kilkanaście zegarów. Wyraźnie słyszała wolniejsze i szybsze tempo odliczania w tym samym momencie. Okno otworzyło się z hukiem, a wiatr wpadł z siłą do środka. Zamknęła je szybko. Dźwięki ustały. Blondynka podeszła niepewnie do ściany naprzeciwko. Coś kazało jej się poruszać, coś nią kierowało – nie umiała się zatrzymać, a w mózgu było tak wiele myśli, że nie zdołała się skupić na żadnej. Wyciągnęła rękę i na zakurzonej powierzchni zapisała palcem „Dom na krańcu czasu”. Gdy postawiła ostatnią literę, od razu opuściła dłoń, a jej głowa wydawała się już w porządku. Cofnęła się z przestrachem i krzyknęła, ale za chwilę zasłoniła sobie usta. Gdy przestała, próbowała zetrzeć nadgarstkiem napis – na marne. Kurz jakby „przyczepił się” do ściany. Jej mały zegarek, leżący teraz na komodzie, wybił godzinę dziesiątą. Gdzieś w oddali zabił dzwon, a pod jej stopami zakukała kukułka. Dwanaście razy. Tupnęła w stare deski pokrywające podłogę. Odpowiedziało jej ciche trzeszczenie drewna. Odeszła pół metra i powtórzyła czynność. Znowu to samo. I tak ciągle. Tup, trzask. Tup, trzask. Tup, trzask.
Tup, bum.
Reyna od razu padła na kolana i zaczęła wodzić rękami po powierzchni. Pchnęła deski – nic się nie stało. Ciągała, stukała, próbowała wyjmować – na marne.
- To szaleństwo – wyszeptała – Wariuję. Opanuj się, Panahon. Nic nie słyszałaś. Nic nie widziałaś. Bo tutaj nie zdarzyło się NIC – wydyszała i wstała, otrzepując kolana. A potem ruszyła do łazienki jakby nigdy nic – bo przecież to było nic. Prawda?

- To chyba cały towar – krzyknęła Reyna, zagłuszana przez ryk silnika. Murzynka uśmiechnęła się.
- W takim razie jedziemy, tak? Mój brat, Brennan, właśnie pakuje ostatnie owoce. Zawsze odkłada swoje działki na później – zachichotała – tak, hm, cóż. Zaraz go poznasz. O, o wilku mowa.
Z domu Yany wyszedł blady mężcyzna obładowany skrzyniami. Miał czarne, rozwichrzone włosy i miły uśmiech błąkający się w kącikach ust. Wrzucił rzeczy do pickupa, wytarł ręce i zwrócił głowę w kierunku dziewczyny. Pocałował jej dłoń.
- Cześć. Jestem Brennan – uśmiechnął się. – Reyna, tak?
Blondynka otworzyła usta i zarumieniła się. Głos zamarł jej na chwilę w gardle.
- Ja… Tak – wykrztusiła. – Myślałam, że… ty… też jesteś…
Zaśmiał się.
- Każdy tak reaguje. No, chodź już – powiedział. – Muna, zapakowałaś swoje pomarańcze?
- Oczywiście. Zakładam się o dychę, że opchnę więcej owoców od ciebie i tych twoich „jabłuszek” – uśmiechnęła się złośliwie. Reyna dostrzegła kątem oka rudą czuprynę. River przebiegła jezdnią, mijając blondynkę. Rudowłosa zdążyła jednak w szaleńczym biegu pomachać kobiecie. Ta odpowiedziała jej uśmiechem.
- Dobra, jadę z towarem – zgłosił się Brennan.
- Nie. To wasze auto. Tylko ja nie mam samochodu – odpowiedziała natychmiast dziewczyna.
- Spokojnie. – roześmiał się. – Bardzo to lubię, a ty zawsze możesz spaść, jeżeli jedziesz po raz pierwszy.
- A ty to co? – rzuciła Murzynka. – Nie pamiętasz początków? „Ja chcę, ja chcę”, a potem…
Brennan zarumienił się i wskoczył na miejsce. Reyna uśmiechnęła się delikatnie i wsadziła kosmyk włosów za ucho, a potem usiadła obok Munayany.

                O ile w długich ciągach domów jest zimno i deszczowo, o tyle w centrum słońce praży, a powietrze jest ciężkie i gorące. Teraz wokół fontanny zgromadzili się ludzie, przyglądając się rozstawiającym się namiotom. Niebieskooka dziewczyna właśnie stała w cieniu zielonej płachty materiału, rozciągniętej i przytwierdzonej do ziemi grubymi palami. Tekturki z cenami artykułów spożywczych były już wystawione. Teraz czekała tylko na oficjalne otwarcie targu, równo o godzinie dwunastej. Dlatego teraz niecierpliwie spoglądała na zegar na wieży ratusza. Dziesięć minut. Pięć. Trzy. Dwie. Ludzie już zgromadzili się na parkingu, niespokojnie przebierając nogami. Skąd taka dokładność?
                I nagle zakukała kukułka. Równo dwanaście razy.
                Klienci ruszyli w stronę targu, gdy zerwał się ostry wiatr. Rzucił jej pod stropy jakąś ubłoconą, mokrą, starą gazetę i ustał tak niespodziewanie, jak się zjawił. Wytarła stronę tytułową i z trudem przeczytała tekst.

20 GRUDNIA 1999R.

APPLE


Rozbity statek znaleziony w Pecos! SKANDAL!
                Dziś rano w zamarzniętej na kość rzece Pecos znaleziono wrak statku „Victoria”. Przewoził on zegarki, drewno, butelki z kolorowym alkoholem i tajemniczą konstrukcję. Tylko tyle zdradziła pani Florence Hastings (l. 52), która ów okręt znalazła i zadzowniła po policję. Władze także nie są zbyt rozmowne. Co skrywa w sobie statek? – więcej na str. 6

                Kobieta ściągnęła brwi. Zegarki? Butelki? Drewno? Konstrukcja? To przewożą zwykłe ciężarówki. I jak ta gazeta zachowała się w stanie PRAWIE używalnym przez czternaście lat? Schowała gazetę do torby i gdy zjawił się pierwszy klient, nadal myślała o kawałku artykułu.

                Wróciła do domu późnym wieczorem, chowając puste skrzynie i kosze. Ubrana była w szarą bluzę z kapturem, którą pożyczył jej Brennan. Był całkiem uroczy i to urzekło w nim Reynę. Rozpinając kurtkę przypomniała sobie o magazynie i wyjęła go z torby. Był sztywny i suchy.
                - To tylko przypadek – mruknęła. – Seria głupich przypadków, a ja, idiotka, szukam w nich jakiegoś sensu. Zrządzenie losu. Tyle. Tylko… tyle.
                Westchnęła głośno, opadając na miękkie poduszki kanapy. Zobaczyła na środku stolika do kawy zegarek. Miała z nim iść do zegarmistrza. Zapomniała. Znowu.
                Przeczesała palcami włosy i przyjrzała się badawczo mechanizmowi. Stanął w miejscu. Nareszcie przestał wariować. Przeszkadzał jej tamten stan. Czuła się nieco pewniej, myśląc, że skończył się ten szalony dzień i szybko nie wróci.
                I wtedy długa wskazówka zegara obróciła się powoli w stronę kąta, który ostatnio badała. Nie zauważyła tego, w tej samej chwili wstając i kierując się w stronę łazienki.



[1] AS – skrót od Apple Spirings

Wyrazów: 1 126
Stron: 3 i 1/3
Od autorki: Trochę więcej się dzieje, a odpowiedzi na swoje pytania (także te logiczne) znajdziecie niebawem :)