- Ładny dzień, prawda?
Młodą dwudziestolatkę z pracy w
ogrodzie wyrwały delikatny, przyjemny głos z dziwną, dziką nutą. Odwróciła się
i zobaczyła Murzynkę, z bujnymi, nieokiełznanymi lokami. Była ładna – miała
ciemne, ciepłe oczy i delikatne rysy twarzy, jednak było w niej coś ostrzejszego,
co straszyło, jeżeli chciałoby się powiedzieć coś na jej temat za plecami.
Miała pełniejsze usta i szerszy nos. Nie należało ją brać za chudzinę, gdyż
mimo tego, że nie była gruba, to widać, że umie dobrze zjeść – wskazywało na to
chociażby grubsze uda i pośladki.
- Tak. Cudowny na pracę w
ogrodzie. Pani Hastings miała piękne drzewa – powiedziała powoli Reyna, bo tak
się nazywała, ważąc dokładnie każde słowo.
- A więc… Co cię sprowadza do
Apple Spirings? To kawał drogi. Z dwanaście godzin autem, a potem trzy pieszo,
bo nie wszystkie drogi tu prowadzą. – zaśmiała się perliście, odrzucając do
tyłu głowę.
- Hm… Chciałam się wyrwać ze
zgiełku miasta – odparła z lekkim uśmiechem dziewczyna.
- To dobrze trafiłaś – rzekła
Murzynka. – Jestem Munyana.
- Minaajana? – wybełkotała i
zachichotała. – Można połamać język. Jesteś…?
- Afrykanką. Nie jestem z
Ameryki. Munyana oznacza „Pączek Lotosu”, jeżeli cię to ciekawi. Jednak twoje
pochodzenie jest bardziej ciekawsze. Mogę wejść? – wskazała na furtkę dzielącą
jej ogród od dzieła, które starsza pani przez dwadzieścia lat tak pieczołowicie
pielęgnowała. Kobieta skinęła głową. Zaraz Afrykanka znalazła się wśród
słodkiego zapachu mandarynek, których w byłym ogrodzie pani Hastings było co
niemiara. Przejście skrzypnęło przeciągle.
- Trzeba by było ją naoliwić.
Mój brat może się tym zająć – rzuciła niedbale Munyana.
- Nie ma potrzeby. Umiem to
zrobić – odpowiedziała natychmiast Reyna. Pojedynczy podmuch wiatru poruszył
liśćmi, niosąc ze sobą zapach słodkiej wody Pecos. Na szczęście te lato nie
jest na tyle gorące, aby wysuszyć rzekę. W końcu jest używana do nawadniania
pól, więc Apple Spirings zostałoby na te trzy miesiące kalendarzowego lata bez
żadnych dochodów z większych upraw. Burmistrz zakupił wielkie ziemie i kilka
mniejszych na dochody dla miasta – nowe budowy, naprawy dróg, budowy zakładów,
gdyż pieniądze z owoców idą na konto właściciela. Czarnowłosa uniosła brwi. Nie
spodziewała się, że miastowa będzie umiała zrobić chociażby najprostszą rzecz w
posiadłości sama – a tu proszę, taka niespodzianka. Nawet sekatorem nieźle się
posługuje.
- Słuchaj… Na pewno jesteś z
Arizony?
- Tak. Sama mówiłaś, że to
piętnaście godzin drogi, a ja przytaknęłam. Nie robiłabym tego, gdyby tak nie
było.
- Och – westchnęła Yana. – No
tak.
Reyna uśmiechnęła się miło.
- Nie chcę cię wyganiać, ale mam
mnóstwo roboty. Muszę się rozpakować, zrobić porządki, a za kilka godzin
przyjedzie ciężarówka z meblami. Więc…
- Spokojnie, rozumiem. –
zaśmiała się. – Do widzenia.
- Do widzenia.
Cisza.
Wszędzie wokół cisza.
Błękitnooka siedziała na
zakurzonej podłodze. Obracała między palcami zegarek. Wskazówki na nim nie
obracały się. Wokół niej leżało mnóstwo małych, zębatych kółek, jakieś druciki.
Kiedy się bliżej przyjrzycie, zobaczycie, że tylna część mechanizmu była
niedomknięta. Po chwili dziewczyna podniosła z ziemi rozsypane części i
wrzuciła je niedbale do środka, postanawiając, że zajmie się tym później. Meble
były już poustawiane, chociaż nadal niektóre z nich stały rządkiem pod ścianą
salonu. Była zmęczona, wszystko sypało jej się z rąk – nawet jej ukochany
zegarek, który dostała od babci w spadku. Nie wiedziała, czemu – przecież jej
siostra dostała dom, rodzice pieniądze, wnuczek auto, a ona – to. Jednak czuła
z nim dużą więź. Wcześniej pracowała jako biolog, ale niespodziewanie
wyskoczyło to… Zaledwie tydzień temu rzuciła wszystko, wraz z ciepłą posadką i
kupiła dom. Westchnęła, dotykając opuszkiem palca cyferblatu zegarka. Zastanowi
się nad tym rano. Jest pierwsza w nocy, a ona tu siedzi jak głupia. Wstała i
zgasiła lampę. Już za chwilę leżała w ciepłym łóżku, a na ulice Apple Spirings
padły pierwsze krople deszczu.
Rano
pogoda była znacznie gorsza niż dnia poprzedniego. Błękitne niebo przykryły
szare, ponure chmury. Rześkie powietrze stało się parne i ciężkie, a człowiek
cały czas wpadał w kałuże po kostki. Listki drzew, choć wczoraj zieloniutkie i
młode, dziś wydawały się poszarzałe i oklapłe. Kolorem odznaczały się jedynie
owoce, intensywne, kolorowe – jak zawsze. Lato było już u schyłku, więc pogoda
też zaczynała być jak pod kloszem. Mimo to dzieci spacerowały się ulicami
mieściny w przeciwdeszczowych płaszczach, często z parasolami, wskakiwały w
kałuże, śmiejąc się przy tym głośno. Jutro koniec wakacji – wrzesień, zaczną
się przygotowania – do jesieni, do Halloween.
Reyna
chodziła po posiadłości, cały czas dostawiając jakiś mebel – a to fotel do
salonu, a to etażerkę do sypialni, a to barowe krzesło do kuchennej wyspeki.
Blond włosy zaplotła w niechlubny warkocz, a mlecznobiałą skórę przykryła
grubą, limonkową bluzą. Kiedy w domu już nie słychać było przesuwania rzeczy,
dziewczyna usłyszała ciche tykanie zegara. Rozejrzała się po ścianach – nie,
pani Hastings nie zostawiła tu żadnego mechanizmu. Stanęła w miejscu i
nasłuchiwała. Podeszła do stołu w salonie i zobaczyła swój zegarek. Złoty
sekundnik poruszał się co chwilę, a wskazówki – tuż po nim. Ale jak?
Długimi,
chudymi palcami otworzyła zegar. Jego części leżały w przypadkowych miejscach,
często jedne na drugich. Czyli zupełnie tak, jak wczoraj. Nic z tego nie
rozumiała. Nagle jego wskazówki poruszyły się nienaturalnie szybko. Odskoczyła
jak poparzona i wszystko wróciło do normy. W ogrodach pracowali ludzie, choć
przed chwilą tego nie robili. Zasłoniła usta dłonią. Co się właśnie stało?
Musiała to zgłosić do zegarmistrza, nie wszystko działało tak, jak powinno. Nagle
usłyszała dzwonek. Otworzyła drzwi. Za nimi stała dziewczyna, może z cztery
lata młodsza od niej. Najbardziej rzucały się w oczy jej rude, krótkie włosy z
prostą grzywką, zakrywającą połowę oczu koloru wiosennej trawy. Ubrana była w
grubą, jasnoróżową bluzę z kapturem. W drobnych rękach trzymała kosz pełen
owoców, warzyw i z kilkoma paczkami, mniejszymi lub większymi, czegoś. Herbaty,
zioła, przyprawa, nawet znalazł się malutki woreczek nawozu z karteczką, na
której napisane było niechlubnym pismem „Na dobry początek, nie zużyj od razu J Pierwsza klasa! –Pan
Covernue”.
- Kosz
powitalny od wszystkich mieszkańców Apple Spirings – powiedziała z uśmiechem
rudowłosa.
- Och,
wejdź – rzuciła Reyna, odsuwając się. Gdy nastolatka znalazła się w środku,
zamknęła drzwi na łucznik. – Bardzo dziękuję. Nie spodziwałam się. Em… Rozgość
się. Zaparzę herbaty.
- Ja
tylko na…
- Daj
spokój. Muszę poznać swoich nowych sąsiadów, prawda? – uśmiechnęła się. – Fusy
czy torebka?
- Mogą
być fusy – rzuciła, zdejmując lekko zniszczone i pobrudzone trampki. Podczas,
gdy woda bulgotała w czajniku rozmawiały.
- Więc…
jak się nazywasz? – zapytała blondynka.
- O… E…
Tylko proszę się nie śmiać.
- Czemu
miałabym się śmiać z twojego imienia? – zdziwiła się.
-
Ludzie w klasie mówią, że na jego dźwięk chce im się toalety. River.
- Wcale
nie jest śmieszne… - rozerwała pudełko miętowej herbaty. – Jest bardzo ładne,
River.
Kilka
chwil później siedziały przy kuchennych wysepkach naprzeciwko siebie, czekając,
aż herbata nalana w zielone kubki z misiem i krówką wystygnie. Reyna mogła się
wtedy bliżej przyjrzeć przybyszce – była lekko opaloną, drobną nastolatką z
lekko garbatym nosem – bardzo podobnym do jej nosa, dużego, długiego i
nieregularnego. Matka kiedyś mówiła, że to kulfon, ale Reynie się podobał.
Ładnie komponował się z jej dziecinną twarzyczką. Na jego czubku były okulary w
czarnej oprawce. River była wysoka – coś jej mówiło, że gra w siatkówkę albo w
kosza. Miała duże ręce. Na pewno piłka by się w nich zmieściła, i to z ogromną
łatwością.
- Na
dnie koszyka jest apple pie – powiedziała – Od mojej mamy. Radziłabym wsadzić w
piekarnik, bo zimne jest niedobre. I babeczki, ale to już od pani Edwards.
Chyba z budyniem. Lubi p…
-
Możesz mi mówić po imieniu. – uśmiechnęła się. – Reyna. A, tak. Lubię. Już
wkładam. Chciałabyś się poczęstować?
- Nie.
– pokręciła głową. – Mam uczulenie na jabłka, a budyniu nie lubię.
-
Rozumiem.
Nie
zdążyła nawet dopić herbaty, gdy River powiedziała:
-
Bardzo mi przykro, ale muszę iść. Umówiłam się z kimś.
- Nie
musi ci być przykro. Dobrego dnia.
- Do
widzenia! – krzyknęła, w pośpiechu zakładając buty.
- Do
widzenia – szepnęła Reyna, po czym wypiła napój po rudowłosej. Nagle usłyszała
głośny huk.
Wyrazów: 1287
Stron: Trzy
Od autorki: Mały prezent z powodu nowego szablonu :) Pisałam go dzisiaj, w godzinę, natchniona wyglądem bloga i jakiś taki... Ocenę zostawiam Wam. Ja jestem tu od pisania, nie od marudzenia xd
Jutro mam wojewódzki konkurs humanistyczny. Aach, trzymajcie kciuki, proszę! ^^
Świetny rozdział! Jak tak czytałam to, to zdałam sobie, sprawę, że jakoś inaczej piszesz, wiesz? ;) Tak... bardziej profesjonalnie? Po prostu inaczej.
OdpowiedzUsuńTen zegareczek jest ciekawy. Zastanawiam się, czy będzie ważną częścią opowiadania?
Gdy przeczytałam, że w Apple Spirings pada od razu skojarzyłam to sobie z rzeką w tytule i myślałam, że będzie potop, czy coś. Zastanawiałam się też dlaczego napisałaś to z dużej litery, ale już wszystko jasne. Munyana oraz River wydają się być ciekawymi osóbkami, a Reyna... jeszcze nie wyrobiłam sobie o niej zdania.
A szablon naprawdę bardzo ładny. ;D
Tez od jakiegoś czasu planuję pisać coś całkowicie autorskiego (o aniołach i demonach, bo uwielbiam tą tematykę), ale póki co zapraszam cię na mój blog o 1D (jeszcze mi się to nie znudziło xD ): www.look-after-you-fanfiction.blogspot.com
PS Życzę ci powodzenia w tym konkursie! Dasz sobie radę, Pingwinie!
Wow. Niezły masz styl pisarski :) taki... (jak to jest napisane wyżej) profesjonalny. Choć (jak to ja) doszukałam się kilku drobnych błędów typu: "bardziej ciekawsze".
OdpowiedzUsuńOpowiadanie bardzo mi się podoba. Nie mam jeszcze żadnego zdania na temat głównej bohaterki. Wydaje się być... trochę sztywna. Ale może to tylko moje wrażenie.
Osobiście jestem zdania, że trudno jest cokolwiek powiedzieć na temat historii po pierwszym rozdziale. Ocenia się z reguły całokształt.
Z niecierpliwością będę czekała na kolejne części. I życzę powodzenia na konkursie.
PS. Przepraszam za wszystkie błędy. Piszę na szybko i w dodatku na komórce...
Trafiłam na Twojego bloga z szablonownicy i muszę przyznać, że nie żałuję. Prolog zaciekawił mnie od razu, więc postanowiłam przeczytać pierwszy rozdział, który naprawdę bardzo mi się spodobał. Piszesz ciekawie, masz świetny styl i już mnie oczarowałaś. Mam nadzieję, że tak będzie dalej.
OdpowiedzUsuńŻyczę powodzenia w dalszym pisaniu i niecierpliwie czekam na kolejny rozdział, bo chcę się dowiedzieć, o co chodzi z tym zegarkiem.
PS. Zapraszam do siebie: gates-of-earth.blogspot.com
"Młodą dwudziestolatkę z pracy w ogrodzie wyrwały delikatny, przyjemny głos z dziwną, dziką nutą." pierwsze dwa słowa się gryzą ze sobą nawzajem. nie potrafię dokłądnie określić, dlaczego, ale się po prostu żrą. Albo "Młodą dziewczynę" albo samo "dwudziestolatkę". Będzie znacznie lepiej.
OdpowiedzUsuń"Obracała między palcami zegarek. Wskazówki na nim nie obracały się." powtarzasz "obracały", "obracała".
"Mimo to dzieci spacerowały się ulicami mieściny w przeciwdeszczowych płaszczach (...)" "spacerowały", "nie spacerowały się".
"- Ludzie w klasie mówią, że na jego dźwięk chce im się toalety. River." "Chce im się do toalety."
Witaj!
wybacz, że tak zaczynam z grubej rury, ale wypisywałam sobie co i jak podczas czytania, żeby było mi łatwiej.
No więc pomysł na opowiadanie całkiem fajny. Uwielbiam zjawisko, jakim jest czas. wiecznie mi go brakuje xD a skoro zamierzasz o nim pisać, to jestem jak najbardziej za! Na razie jest dość spokojnie, ale nie może od samego początku być za dużo akcji. tak przynajmniej nie czuje się, że informacje lecą za szybko.
Masz dość ciekawy styl. nie umiem go określić, jest inny i podoba mi się. tylko robisz sporo powtórzeń. a, i akapity ci trochę uciekają, co jest dość kłopotliwe przy czytaniu.
poza tym, szablon jest prześliczny.
czekam na ciąg dalszy i trochę więcej wyjaśnień a propos tajemniczego zegarka.
zapraszam również do siebie cat-eater.blogspot.com
Och, gdybym ja mogła tak pisać *.* Twój rozdział wprowadził mnie w pewien rodzaj nostalgii, ale również pobudził moje zmysły. Bardzo się cieszę, że trafiłam na Twojego bloga. Na pewno będę częstą bywalczynią, bo naprawdę piszesz magicznie. To takie niesprawiedliwie!
OdpowiedzUsuńNo nic. Czasem tak bywa. Czekam z niecierpliwością na kolejny rozdział, który - mam nadzieję - dodasz szybko :D
Życzę weny i wielu obserwatorów.
Pozdrawiam,
alinka malinka
Zaczęłam czytać z czystej ciekawości, bo znalazłam adres twojego bloga w linkach Niekonkretnej. No, a po chwili skończyłam. Nie masz tutaj wiele opublikowane, ale całkowicie to rozumiem, bo dopiero zaczynasz.
OdpowiedzUsuńProlog mnie nie urzekł, bo musiałam czytać go dwukrotnie, aby zrozumieć, co miałaś na myśli, kiedy zaczęłaś go pisać. Nie lubię tego uczucia, bo przypomina mi typowe pytanie z polskiego: "co autor miał na myśli". Zazwyczaj na to nie odpowiadam, bo nie wiem. Tak jak w tym przypadku. Tak więc wiem, że nakreśliłaś nam sytuację domu, tego, że pani Hastings go opuściła, a jej miejsce zajęła młoda kobieta. Okej, taki prolog jest w porządku, bo nie jest ani długi, ani krótki.
Rozdział pierwszy, biorąc pod uwagę, że to początek, nie spodziewałam się żadnej akcji, tylko czystą opisówkę, kolejne nakreślenia, ale tym razem postaci. I owszem, znalazłam Afrykankę: "to widać, że umie dobrze zjeść – wskazywało na to chociażby grubsze uda i pośladki". I tu pojawił się zgrzyt. Każdy potrafi dobrze zjeść, a poza tym, nie tylko jedzenie powoduje, że uda i pośladki są masywniejsze, ale też różne ćwiczenia. Na tej podstawie zrozumiałam, że twoja bohaterka wyciąga pochopne wnioski. No, chyba że widziała celluit albo ten "tłuszcz", który spowodował, że uda były grubsze. No dobra, pominęłam ten fakt i idę dalej. Ciekawie się rozpoczyna, bo widać, że miasteczko jest przyjazne skoro Reyna miała już pierwszego gościa. Nie mniej jednak można powiedzieć, że "wyrzuciła" ona tę kobietę, a rozmowa się nie kleiła. Kolejnym zgrzytem były mandarynki i ich zapach. Wywnioskowałam z opisu, że mandarynki rosły w ogrodzie pani Hasting. Na początku sądziłam, że twoje miasteczko znajduje się na północy, bo w prologu napisałaś, iż słońce świeci co drugi dzień. A sprawdzając w internecie dokładnie takie miasto znajduje się w Teksasie. To teraz mam dylemat. Bo w Teksasie owszem, rosną mandarynki, ale tam słońce świeci cały czas, bo jest gorąco. I mandarynki rosną w tropikalnych rejonach, więc potrzebują słońca. Nie wiem, co miałaś na myśli, więc proszę o wyjaśnienie.
Zainteresowała mnie ta nastolatka, która się pojawiła z podarunkiem powitalnym. Zaczęłam ją uważać za osobę nieśmiałą, ale jednocześnie taką, co potrzebuje towarzystwa. Aczkolwiek dlaczego się z kimś umówiła, kiedy przyszła w odwiedziny do kogoś innego? Miałam wrażenie, że nie chciała już rozmawiać z Reyną i się zmyła, albo ty nie wiedziałaś jak tę rozmowę poprowadzić, więc ją zakończyłaś.
Właśnie, zegar. Po przeczytaniu prologu i spojrzeniu na adres bloga, doszłam do wniosku, że to opowiadanie będzie z nim związane. No bo Reyna otrzymała tylko to, uciekła z miejsca, gdzie wcześniej mieszkała i pracowała. To zawsze ma jakieś znaczenie, plus ma niecodzienne imię i nazwisko. Zaczynam podejrzewać to opowiadanie nie będzie należało pod kategorię - zwykłe.
Dodaje bloga do obserwowanych i wrzucam jeszcze dla pewności do linków. Niekiedy nowości mi się nie wyświetlają, co jest irytujące.
Życzę weny i serdecznie pozdrawiam.
[ trzy-wspomnienia ]