piątek, 14 marca 2014

Rozdział VI „DUCHowy Przewodnik”

                - Pokaż nam przynajmniej tą skrytkę – powiedziała River. – może znajdziemy tam coś przydatnego.
                Stali w domu Reyny. Na horyzoncie pojawiła się smużka światła, a niebo w jednej czwartej już zaróżowiało. Wszyscy mieli opasłe plecaki na plecach i byli ubrani bardzo ciepło. Grube, polarowe bluzy, spodnie i adidasy. Wyglądali niemal identycznie – różnili się tylko kolorami. Tak więc, blondynka powtórzyła czynność, którą kiedyś zrobiła z przymusu „czegoś”. Zeszli po drabinie. Reyna zapaliła światło i ich oczom ukazało się to dziwne pomieszczenie, ze ścianami wyłożonymi materiałem i zwisającymi z sufitu zegarami.
                - Wooow – westchnął Brennan, a River ochoczo mu zawtórowała. Wszystko wyglądało jak ze snu, a pojawiająca się na materiale mgła tylko potęgowała te uczucie.
                - Ostatnio widziałam tu imitację miecza… - szepnęła Reyna. Dopiero teraz odkryła, że nie może podnieść głosu w pomieszczeniu – po prostu automatycznie zniżała się do szeptu.
                - Czemu szepcesz? – zapytała zdziwiona River. Reyna popatrzyła na nią dziwnie.
                - Nie mogę mówić wyżej… Myślałam, że wy też…
                - Om… Nie, my chyba… Nie – odparł Brennan. Reyna westchnęła, posuwając się powoli naprzód. Wreszcie znalazła miecz i wyciągnęła go z tablicy. Trochę to trwało, bo musiała rozwiązać supły sznurów, ale oprócz tego nie sprawiało to wielkiego problemu. Nagle imitacja rozbłysła różowym światłem, a gdy ono zniknęło, ostrze wydawało się o wiele bardziej… ostre i prawdziwe.
                - Wooow – powtórzyła po Brennanie Reyna. – dobra, słuchajcie. Szukajcie tu jakiejś broni czy… po prostu szukajcie, ok?
                - Jasne. – kiwnął głową Brennan i zaczął grzebać w stercie drewna, zaś River – między trunkami. Parę minut później chłopak wykrzyknął:
                - Znalazłem łuk! I strzały!
                - Szczęściarzu – mruknęła rudowłosa. – ja szukam i nie znalazłam nawet drzazgi. O, chwila… Czekajcie. Sekunda. Cztery setne. Chyba coś mam!
                - Co? – zapytała podniecona Reyna, nadal głaszcząc mieczyk. W ciągu tych krótkich chwil przywiązała się do niego i nie wyobrażała sobie życia, chociaż nawet nie umiała walczyć. Ale może „coś” jej pomoże?
                - Sztylet! – krzyknęła uradowana. Wyciągnęła spomiędzy kart jakiejś książki broń o czarnej rękojeści, okrągłym jelcu i niebieskim ostrzu. Sprawdziła, czy jest ostry na własnej skórze – przejechała nim po dłoni, a gdy na niej wykwitła różowiótka rana, spod której wydobywały się kropelki krwi. – Woow. Dużo dzisiaj mówimy wow, ale… WOW! Pani Florence ukryła te bronie pod ziemią! Do czego były jej potrzebne? – zastanowiła się.
                - Nie ważne. Ważne, że je mamy. W książkach i na filmach zawsze są do czegoś potrzebne, gdy wyrusza się w podróż – odparł Brennan.
                - On ma rację. Później będziemy się nad tym zastanawiać – rzuciła Reyna, chowając broń do plecaka. – A teraz chodźmy, bo spóźnimy się na busa.
                Więc wyszli i ruszyli ulicami jeszcze zaspanego miasteczka. Wiatr huczał i stukał w okna, przynosił ze sobą liście – zielone, złote, brązowe i rubinowe, mroził ciała i dusze. Reynie wydawało się, że obok nich przechodzą pół-przezroczyste postacie, jakby trochę oszronione. Kiedy River opowiedziała im o Infrawymiarze, widzieli więcej, albo przynajmniej ona sama widziała więcej. Blondynka zerknęła na rudowłosą – od jej serca ciągnęła się cieniutka niteczka unosząca się w powietrzu, połączona z drugą postacią, jakby zatopioną we mgle, nie, to nawet nie była postać, tylko bezkształtna masa, na której osadził się kurz. Jednak Reynie wydawało się, że to właśnie Zortfren. Gdy o tym pomyślała, kontury masy wyostrzyły się i dziewczyna dostrzegła też, że za nim ciągną się czarne płomyczki, rozwiewające się. Dostrzegła też oczy – ogromne, białe i puste kropki. Przełknęła ślinę. A może to nie o nią chodziło w… tej, no… przepowiedni, właśnie. Bała się widzieć te wszystkie dusze, wydające głuche krzyki. Nawet nie zauważyła, kiedy w ciszy dotarli do przystanku autobusowego i usiedli na ławce. Wyciągnęła rękę przed siebie i złapała białą smugę dymu w powietrzu. Fascynował ją ten świat, ale był… nierealny. Miała wrażenie, jakby te duchy i straszydła nadal tkwiły w kartach bajki, którą kiedyś czytała jej mama, o chłopcu, który przyjaźnił się z psem-duszkiem. Przyjrzała się dokładnie złapanej smużce. Widziała w niej obrazy – tak jak w tym świetle z jej snu. Pokręciła głową i wypuściła ją spod palców, a ta uniosła się na wietrze i przekształciła w mini-staruszka, który sunął po ziemi, nie dotykając jej.
                - Ty się dobrze czujesz? – zapytał Brennan, przyglądając się dziewczynie od dłuższego czasu.
                - Ja? E… A ty? – powiedziała, nie pewna, co miała odpowiedzieć na te pytanie. Fizycznie – świetnie. Psychicznie – już gorzej.
                - To nie ja łapię nic w powietrzu – odparł. River, choć wcześniej nieobecna i pogrążona we własnym świecie, teraz się zainteresowała.
                - Ty nie widzisz? – po raz kolejny dziewczyna dostała szoku. Przeczesała palcami końcówki włosów splecionych w warkocz.
                - A ty widzisz? – zapytała River. Reyna zmrużyła oczy i, skupiając się na czymś mocno, rzekła powoli:
                - Tak. Widzę. Myślałam, że wy też. Autobus już nadjeżdża. Punkt szósta… Wiemy przynajmniej, dokąd jedziemy?
                - Nie! – powiedziała wesoło. – Ale się dowiemy od medium. A co dokładnie widzisz?
                - No wiesz… - zaczęła, wstając i zakładając na plecy plecak. – Różne rzeczy. W tym dusze. Tak sądzę.
                Brennan już stał w środku i kupował pęk biletów, po czym rozdał dziewczynom. Usiedli na samym końcu pustego czerwoniaka. Chwilę później auto ruszyło.
                - Jak to: dusze? – mruknęła River i zacisnęła usta w wąską linię. Choć zwykle była przyjacielską i nieśmiałą nastolatką, to nienawidziła, gdy ktoś był lepszy od niej albo wiedział więcej. To ona jest tu ekspertką od duchów! Nagle Brennan otworzył usta i szepnął:
                - Za słowami kryją się inne słowa.
                - Co? – Reyna nachyliła się do przodu przez kolana River, żeby lepiej słyszeć, bo chłopak mówił naprawdę bardzo cicho, nawet sam niebieskooki nie wiedział, czy dobrze usłyszał, to, co powiedział. Co za nonsens.
                - Co? – odparł przytomnym głosem Brennan.
                - Powiedziałeś coś – odparła River.
                - Nie, ja nic… Nie. Chyba.
                Blondynka wyprostowała się i przylepiła nos do szyby, przyglądając się przechodzącym duszom. Wyglądały, jakby brodziły w niewidzialnym śniegu. Było ich dużo, na jednym małym odcinku jezdni ponad dziesiątka. Wyglądało to, jakby obracały się w czasie. A może w Infrawymiarze go nie ma? Może tam tykanie nigdy nie rozbrzmiewa, nie brzmią kościelne dzwony ogłaszające pełną godzinę. Po prostu nie ma tam nic, nic oprócz mieszkańców, a oni po prostu trwają i trwają, a trwać tak będą już zawsze. Kiedy skończy się Ziemia, nadal tam będą, a kiedy Kosmos umrze, oni nadal będą chodzić i przyglądać się, jak powoli upada świat, w którym kiedyś żyli szczęśliwie lub mniej, z którym mają tyle wspomnień, które chowają w swoich przeźroczystych, oszronionych ciałkach.  Nagle zauważyła, że żadna dusza się nie zawraca, tylko prze naprzód, wraz z autobusem. Wtedy gdzieś w jej umyśle zrodziła się nazwa. Najpierw nieistotna, kołatała się na obrzeżach jej pamięci, a potem tak długo i tak głośno brzmiała w jej umyśle, że musiała ją wypowiedzieć, bo by chyba zwariowała.
                - Kalifornia – niemalże krzyknęła Reyna. Może jej się wydawało, ale dusze zaczęły bić bezgłośne brawo.
                - Co? – po raz kolejny zapytał Brennan.
                - Kalifornia – powtórzyła. – tam powinniśmy się udać. Ten autobus jedzie do Santa Fe. Stamtąd tylko Arizona i trafimy do Kalifornii. A Arizonę znam na własną, malutką kieszeń.
                - Ale Kalifornia to cały stan. I do tego ogromny. Będziemy przeszukiwać miasto po mieście? – zauważyła River.
                Blondynka westchnęła .
                - Nie mam pojęcia. Ale… tam chyba znajdziemy pierwszą część zegara. Albo chociaż wskazówkę… Wskazówkę, gdzie to jest.
                - Tak, Kalifornia – rzekł zmienionym głosem Brennan, a potem znowu zapytał przytomniejszym tonem: - Co?

                - Ty chyba naprawdę jesteś medium. – uśmiechnęła się delikatnie Reyna. Teraz o wiele łatwiej było jej zaakceptować istnienie świata Po, a nie tylko Przed, gdy ulicami przesuwały się dusze, a chłopak mówił przepowiednie. Dowody postawiły to w jasnym świetle. Chyba, że jest wariatką. Ale gdyby była, to by nią była.

środa, 29 stycznia 2014

Rozdział V "One nas widzą, słyszą i czują"


                River nieśmiałym krokiem ruszyła w stronę domu panny Panahon. Wysoki budynek z białej cegły, o oknach w stylu gotyckim, mimo delikatnych barw wyglądał dość ponuro. Granatowy dach ze stylu dwuspadowych był obsypany kolorowymi liśćmi. Białe drzwi z mosiężną, szarą kołatką, nie używaną od lat. Wokół ogród – piękny, cudowny, barwny, przepełniony zapachami tak boskimi, że nie sposób było się na chwilę zatrzymać i przyglądać. Znacznie rozkwitł, odkąd mieszka tu ta dziewczyna, bo choć pani Hastings miała rękę do owoców, była leniwa. Prawie nigdy nie wychodziła, zasłaniała okna i nie przyjmowała gości. A ogrodem zajmował się wynajęty przez nią Brennan, jeden z najlepszych ogrodników w Apple Springs.
                Rudowłosa zamarła w połowie drogi ręki do drzwi. Przygryzła wargę i opuściła dłoń, ale nie do końca. Zortfren popchnął ją lekko, a gdy ta nadal się wahała i już mówiła, że to bardzo zły pomysł, zapukał kołatką do drzwi. Co prawda brzmiało to jakby walił konarem drzewa w okno, ale Reyna na pewno usłyszała.
                - Już, już idę! – słychać było jej krzyk. River cofnęła się pół kroku i zaczęła kręcić młynki kciukami.
                - Boję się – wyszeptała, podnosząc głowę w górę. W oknie mignęła jej blond czupryna. Zaraz jej posiadaczka otworzyła drzwi. Reyna uśmiechnęła się.
                - Czy ja… mogę wejść? – powiedziała cicho przybyszka, opuszczając głowę tak, żeby grzywka zasłaniała jej twarz.
                - Oczywiście, wchodź! – rzekła, przepuszczając ją w drzwiach.

                Na dwu z trzech tronów siedział starzec i dziewczyna. Ten pierwszy był o wiele młodszy niż wczorajszej nocy, ale nadal stary, a przez siwiznę jego czupryny przebiegały ciemniejsze refleksy. Patrzył w przestrzeń, bawiąc się  laską z niebiańskiego sklepienia. Dziewczyna patrzyła w lustro, próbując niebieskie włosy przykryć szczerozłotymi puklami. W chwili, gdy kolejny włos uniósł się, poszarpał i zniebieściał poddała się.
                - Przekazałaś Łącznikowi przepowiednię? – zapytał, głębiej osadzając się na miękkim tronie.
                - Tak – burknęła. – ale ta mała jest okropnie zuchwała. Czemu muszę być przydzielona do tej rudej wariatki połączonej z potworem?
                - Nie przesadzaj. – machnął ręką. – Ta jego dusza jest doprawdy zaparta, osiedliła się w jego ciele głęboko i nie wiem nawet, czy przepowiedziała dobrą przepowiednię. Dusze są doprawdy uparte i męczące. Przewijają się przez nasze królestwo, niektóre płaczą, inne krzyczą, a trzecie niszczą.
                - Muszą wyruszyć pojutrze – powiedziała lekceważącym głosem. – inaczej ich zabiję.
                - Martwi mnie ta druga – szepnął Przeszłość, nie zwracając uwagi na gadanie Teraźniejszości. – ona chyba nic nie wie. Przyszłość cały czas przy niej jest, kieruje ją we właściwym kierunku… Ale nie ufam naszej nowej siostrze. Szybko się starzejesz. Zbyt szybko. A ona jest w posiadaniu władzy, kreuje to, co nie jest stałe…
                - To zwykła gówniara – odszepnęła miękko – nie zna tajemnic czasu. I lepiej, żeby nie poznała – wysyczała. Oczy złotowłosej zapłonęły żywym ogniem. – A Przewodnik jest taka, jak ona. Chytra jak lis. Jednak dokładna niczym kompas.
                - Nieprawda. Reyna po prostu logicznie myśli. I to może okazać się zgubne… - powiedział zamyślony.

                - Coś się stało? – zapytała blondynka, siadając na kanapie. River siadła obok niej i, nadal nic nie mówiąc, rozejrzała się. W tym czasie Reyna zdążyła przeanalizować jej ubiór – czarna, skórzana kurtka, różowa koszula w kratę, nisko opuszczone jeansy i czerwone, zniszczone trampki, ze sznurowadłami pomalowanymi długopisem. Na plecach miała ciemnozielony plecaczek. Dzisiaj jest sobota, nie ma lekcji. Chyba nie miała dobrych wieści. Uciekła z domu?
                - W sumie to… tak – szepnęła, kiwając głową. – I to dużo.
                - Uciekłaś z domu? – zapytała, zakładając kosmyk włosów za ucho.
                - Co? A… Nie, nie.
                - W takim razie, co się stało? – uśmiechnęła się miło.
                - One nas widzą. – wskazała na oczy – słyszą. – na uszy – i czują. – na serce.
                Kobieta ściągnęła brwi i zmarszczyła nos.
                - Kto?
                Po chwili zastanowienia rudowłosa odpowiedziała:
                - Dusze.
                Reyna otworzyła szeroko usta. Chciała coś powiedzieć, ale głos zamarł jej w gardle, więc zamknęła buzię i pokręciła głową.
                - To… om… - wychrypiała.
                - Uważasz mnie za wariatkę. – zmrużyła oczy i położyła dłonie na podołku. – Udowodnię ci to.
                Z szafki spadł zegarek. Wszystkie kredensy w kuchni się otworzyły, z lodówki wypadło jedzenie. Żaluzje nagle upadły na podłogę. Telewizor sam się włączył i zaczął zmieniać kanały. Reyna wstała nagle.
                - Przestań… - szepnęła. – Przestań!
                Wszystko ustało i wróciło na swoje miejsce. Dziewczyna położyła rękę na piersi, a jej oddech stał się płytki i nierówny.
                - O matko. – pokręciła głową. – Nie, nie, nie. To da się logicznie wytłumaczyć. Na pewno… Na pewno się da… - jęknęła i popatrzyła na River, równie zszokowaną jak ona.
                - Ty… rozkazałaś Zortfrenowi. Nie jesteś mną… I cię… I ciebie… Nie zabił – szepnęła.
                - Zo… Zortfrenowi?
                - Tak. Nazywa się Zortfren. A ja… przyszłam ci wytłumaczyć to i owo. Nie wiem wiele więcej od ciebie… Ale coś wiem.
                Reyna opadła ciężko na poduszki. Miała totalny mętlik w głowie. Nie wiedziała, co o tym myśleć. Przyjechała tu szukać spokoju, a nie jakichś strachów-lachów.
                - Więc… mów.

                Brennan pracował w ogrodzie, ale teraz podpierał się na łopacie i przyglądał temu, co działo się w oknie sąsiedniego domu – domu Reyny. Wszystko latało. Co się tam działo? Włamanie? Zerknął przelotnie na swoją przyszywaną siostrę, podnoszącą właśnie z ziemi skrzynię pełną jakichś dziwnych, małych, niebieskich kwiatuszków z ogromnymi liśćmi. Zresztą, hodował owoce, a nie, tak jak Muna, zioła, przyprawy i jadalne badyle, więc skąd miał wiedzieć, co to jest? Zresztą, wcale go to nie obchodziło.
                Oparł łopatę o płot i rzucił się do drzwi swojego domu. Reyna była jego przyjaciółką, lubił ją i traktował jak siostrę. Nie chciał, żeby coś jej się stało. A poza tym… Zawsze chciał postrzelać.
                Otworzył szeroko szafę i wyrzucił na podłogę jakieś kurtki. Wreszcie trafił na rzecz, owiniętą w koszulkę z napisem „Puf-Puf” i rysunkiem broni. Odwinął bluzkę i znalazł dubeltówkę Murzynki, której zawsze używała na polowaniach. Sprawdził, czy jest naładowana i pobiegł, po drodze zderzając się z Afrykanką.
                - Ej! – krzyknęła. – Hola, hola! Co ty chcesz zrobić? Oddawaj broń, to nie jest zaba…
                Ale on nie słuchał. Wbiegł przez bramę dzielącą ich ogród od jej i otworzył z impetem drzwi. Nie były zamknięte na klucz, co go nie zdziwiło, ale zdziwił go widok River – tej małej, co kiedyś kradła im jabłka z ogrodu. Oprócz rudowłosej i samej Reyny nie było tu nikogo, a bałagan, który widział jeszcze dwie minuty temu, zniknął. Uniósł wysoko brwi i podrapał się po głowie. Nonszlancko oparł się o framugę drzwi.
                - Ja tu z misją ratunkową – wyjaśnił zakłopotany. Reyna uśmiechnęła się przepraszająco.
                - Wejdź. Czekałyśmy na ciebie – powiedziała nagle River, z siłą, której się po niej nie spodziewali.
                - Na mnie? – rzekł, a jego brwi uniosły się jeszcze wyżej. Nastolatka kiwnęła głową i klepnęła puste miejsce na kanapie. Reyna zachęciła go ruchem ręki zza ramienia dziewczyny. Brennan usiadł powoli i niepewnie.
                - Wczoraj w nocy… stało się coś niezwykłego? – zapytała River. Czarnowłosy drgnął i uchylił usta. Wyglądał trochę jak ryba. – Wiedziałam! – uśmiechnęła się triumfalnie.
                - Co? – zapytał.
                - Wczoraj w nocy nawiedził cię jakiś duch, tak? I wypowiedziałeś przepowiednię! – wykrzyczała wesoło.
                - Słuchaj, mała, ja nie jestem wariatem, bo gdybym był, to bym był wariatem – mruknął z uśmiechem w kącikach ust. Reyna zachichotała. – Co?
                - Nic, nic. Po prostu… - zaczęła, ale River jej przerwała.
                - Wśród nas są mieszkańcy Infrawymiaru. To świat… To świat Po. Ten jest Przed. Dzielą się na trzy kategorie: dusze, widma i potwory. Dusze są raczej spokojne. Opuszczają ciała i przybierają zupełnie inne postacie, zwykle człowieka, którym taki duch był przed śmiercią. Są niewidzialne, ale potrafią się ukazywać. Kolejna kategoria to widma. To dusze, które nie pogodziły się z końcem. Często opanowują obcych ludzi… i się mszczą. Za śmierć. Zabijają, sieją zniszczenie. Podejrzewam, że naszego burmistrza opanowało takie widmo… Przybierają postać tego, co skłonni jesteśmy nazwywać „potworami”, chociaż to nie oni. Często jest to jakiś smok… Ale ludzki strach kształtuje ich na to, czego najbardziej się boimy. Ostatni mieszkańcy to potwory. To… No, cóż. Chyba tego nie muszę wam tłumaczyć.
                Po tym nastąpiła długa chwila ciszy. Pierwszy odezwał się Brennan:
                - I że ja mam w to uwierzyć, tak? – zapytał, chociaż naprawdę był skłonny uwierzyć.
                - Trójka ludzi znów się spotyka, czasy trzy… Czy to, że znam to, co twoim zdaniem było snem, nie jest wystarczającym powodem? A poza tym… – uniosła dłonie w górę. – Jestem połączona z duszą. Lub widmem. Albo potworem. Nazywa się Zortfren i może ci pokazać, co potrafi. Najlepiej na…
                - Dość demolowania mojego domu! – zdenerwowała się Reyna. – Nie wierzę, że to mówię, ale… sądzę, że mówisz prawdę. Ostatnio mój zegar zaczął wariować, ja znalazłam skrytkę pod podłogą, a wiatr mnie prześladuje. Muszę wiedzieć, co się dzieje!
                - Skrytkę? – zapytał Brennan.
                - Wiatr? – wtrąciła River.
                - I zegar. – pokiwała głową blondynka. Westchnęła. – Nawet, jeżeli to sobie wymyśliłaś,  z chęcią pójdę poszukać tego runa. Zawsze chciałam pozwiedzać świat.
                - A ty, Brennan? – zwróciła się do niego nastolatka. Już chciał powiedzieć „Nie ma mowy. Zwariowałyście!”, ale usłyszał głos dudniący w głowie. „Pójdziesz, czy tego chcesz, czy nie. Ty pójdziesz. Musisz pójść”.
                - Spoko – odparł szybko. – to kiedy wyruszamy?
                - Jutro o świcie – zadecydowała Reyna. – Ja i Brennan… Ja sądzę, że my… Musimy przywyknąć.
                - Jasne. Słońce wschodzi o szóstej. Przed przystankiem autobusowym piętnaście minut przed czasem. Weźcie bilety. I kasę. Najlepiej dużo, bo będziemy podróżować pociągami, taksówkami…
                - A mój pickup? – zapytał Brennan. – Czemu moje maleństwo ma zostać same w domu?
                River spojrzała na niego z ukosa.
                - Pickup jest dla dwóch osób. A poza tym, nie wytrzyma dystansów. To może być wszędzie. Nie tylko w USA – rzekła. Reyna wstała i zaczęła hustać się na piętach. Nie wiedziała, co o tym myśleć. Z dnia na dzień dowiaduje się takich rzeczy. Można być zdezorientowanym.

                - To jutro o 5:45, przystanek. Jesteśmy umówieni. 

Wyrazów: 1576
Stron: 4 i 2/5 strony
Od autorki: Chyba nie dzieje się to za szybko, prawda? Nie chcę was przynudzać, bo sam wątek właściwy jest zaplanowany na wszystkie rozdziały do przodu, dość rozwleczony :D A rozdział VI skończony. I VII. I VIII. Ale musicie zasłużyć, heheszki :D

piątek, 17 stycznia 2014

Rozdział IV "Ty wiesz"

                Światło. Biegnę i biegnę, mija mnie tysiące obrazów. Czy to galeria sztuki? Wreszcie docieram do źródła. Nagle spadam. Jestem na autostradzie, noc. Nadjeżdża czarne volvo, z drugiej strony ciężarówka. Widzę, że kierowca dużego wozu śpi. Krzyczę, ale nikt mnie nie słucha.
                - Uważaj! – to mój głos. Nagle cały obraz zalewa się wodą. Wpadam w dziurę. Jestem pod ziemią. W oddali błyszczy coś niebieskiego. Idę. Niespodziewanie ze ściany tryska światło, a światło niesie ze sobą obrazy. Chcę się przedrzeć, chcę złapać to coś, ale nic mi na to nie pozwala. Czuję, jak opadam, jak topię się w tym świetle. Nie chcę tego. Krzyczę „Pomocy”. Kamień pęka pod moimi stopami. Nic nie widzę. Tylko biel, a w niej jakieś zamglone obrazy. Dym. Migające czerwono-niebieskie lampy. Słyszę ciche głosy, przeplatające się ze sobą, tworzące niezrozumiałe zdania, nieskładne. Zimne powietrze.
                Idę na dno, zamazane scenki migają mi przed oczami. Zaczynam płakać.

                Reyna obudziła się z krzykiem. Usiadła na skraju łóżka, oddychając ciężko. Wstała i ruszyła do kuchni. Otworzyła lodówkę i napiła się nektaru truskawkowego. Nie chciała tam iść i przeżywać tego głupiego snu setny raz. Odkąd tu trafiła, ten dziwny koszmar nawiedzał ją co noc. Dlatego też często siedziała na fotelu, z nogami podkulonymi i myślała. Nie mogła sobie wymyślić tej ciężarówki ani auta. Było zbyt wiele szczegółów jak na marę.
                Dziś jednak było inaczej. Nie mogła określić, co się zmieniło, ale na pewno coś. Może to, że była coraz bliżej niebieskiego światła, zanim utopiła się w tym białym? Westchnęła, dotykając opuszkiem palca, można by rzec, martwego zegarka. Nagle jednak wskazówka na nim się poruszyła. Znowu to samo, pomyślała blondynka. Zerknęła jednak w kąt, który wskazywał sekundnik. Dużo czasu minęło, odkąd próbowała dostać się pod podłogę.
                Chciała iść z popsutym mechanizmem do zegarmistrza, ale zawsze, gdy już stawała w drzwiach, coś kazało jej zawrócić. Robiła to posłusznie, chociaż najchętniej by po prostu, jak człowiek, dokończyła to, co zaczęła.
                Teraz jednak podeszła do kąta. To „coś” prowadziło ją tam, a ona nie miała na to żadnego wpływu. Położyła na tej desce zegarek. Złoty sekundnik drżał, obracał się po cyferblacie tak szybko, że niemal nie zauważała jego ruchów. Tuż obok nakreśliła palcem jakiś dziwny kształt złożony z kresek. Najpierw od lewego, górnego rogu do prawego dolnego, potem linia przez środek, łącząca ze sobą półkolistą krzywą dwa postałe kąty ostre. Odłożyła zegar i powoli, ostrożnie wyjęła deskę, a w górę wzbiły się tumany kurzu.

                - Słyszałeś to? – zapytała cicho River, leżąc na dużym łożu z baldachimem. W pokoju panował półmrok, trudno było się tu poruszać, ale wtedy zaś zmysł dotyku był potrzebny bardziej niż w ciągu dnia.  Wyczuła pod palcami miękki materac i śliską pościel. Westchnęła cichutko. Kiedy lampka nocna mrugnęła i rozświetliła pomieszczenie mdłym światłem, rudowłosa uśmiechnęła się.
                - Nie bój się, bo ja zacznę – powiedziała, podnosząc się na łokciu. – Spróbuję zasnąć. Tylko nie nisz niczego w domu, ani nie strasz ludzi, rozumiemy się?
                Kołdra natychmiast poszybowała w powietrze i znalazła się w drugim krańcu pokoju.
                - Zortfren – wysyczała. – kurde, daj mi spać! Ty nie musisz, ale ludzie może jednak trochę, co?
                Odpowiedziało jej zrzucenie poduszki.
                - Jesteś nieznośny! – warknęła River  – Obudzisz N… - urwała nagle. Przed lustrem ktoś stał.
                - Zortfren, to ty… prawda? – nic jej nie odpowiedziało, nawet głuchy dźwięk, który miał w zwyczaju często wydawać. – Zo… Zort? To nie jest śmieszne… To naprawdę nie jest śmieszne…
                Postać podeszła do niej szybko i zwinnie. Słabe światełko zapalonej siłą lampki mrugnęło i ukazało twarz przybysza.

                Reyna zeszła na dół po drabinie. Było ciemno jak w grobie. Zaczęła szukać ręką jakiegoś przełącznika, latarki, świecy, czegokolwiek. I kiedy znalazła upragniony włącznik, światło jednej zwisającej z sufitu żarówki słabo oświetliło pomieszczenie. Zasłoniła oczy. Jasność, nawet taka słaba, była dość rażąca, jednak jej oczy szybko przyzwyczaiły się do oświetlenia. Rozejrzała się.
                Piwnica była duża i owalna. Ściany były wyłożone jakimś prześwitującym, błyszczącym materiałem. Wydawał się lekki jak piórko, jednak gdy wzięła go między palce, był ciężki niczym ołów. Kamienna, zimna posadzka. Pełno półek z zakurzonymi księgami, bar z kolorowymi trunkami. Pomieszczenie było dziwne – cały czas słychać było tykanie zegarów. W kąt wciśnięto ogromne bele drewna. Na jednej ze ścian połyskiwał miecz. Reyna nie miała wątpliwości, że to zwykła imitacja – broń biała była ze stali, a nie ze szkła, to po pierwsze. Nagle jej uwagę zwrócił ciemniejszy kawał materiału – tak ciemny, że przysłaniał całą ścianę. Z trudem odsłoniła tkaninę i ujrzała… no, to. Na górze miało koło, wypełnione drewnianym znakiem „X”. Opierało się to na zbitych ze sobą deskach z przyczepionymi z tyłu kółkami zębatymi. Na dwóch grubszych patykach umieszczone były klawiaturki i małe stery. Dół zaś był nałożonymi na siebie kawałami metalu, na których ktoś wyrył różne symbole. [1] Reyna ściągnęła brwi i opuściła materiał. Wzrokiem przeleciała po grzbietach ksiąg. „Filozofia czasu”, „Czas i przestrzeń”, „Pojęcia względne tom 3 – czas” i tak dalej. Dwudziestoparolatka zaczęła zastanawiać się, czy pani Florence nie miała bzika na punkcie czasu. Zerknęła na sufit, który nie zwróciłby jej uwagi, gdyby ni e to, że zwisało z niego setki zegarów – i tutaj wcale nie przesadzam. Setki, a może i tysiące. To było po prostu… magiczne. Dziwny pokój, pomyślała. I wtedy, nie wiadomo skąd, zerwał się mocny wiatr. Blondynka pisnęła zszokowana i pośpiesznie uciekła na górę.
                I może właśnie wtedy uznała, że to wszystko to może jednak nie było tylko nic.

                Brennan leżał z twarzą wciśniętą w poduszkę. W najciemniejszym kącie pokoju, na zielonym fotelu siedziała postać. Oświetlone światłem księżyca były tylko srebrne, męskie buty. Czarnowłosy przewrócił się na bok i gdy przeżył bliskie spotkanie trzeciego stopnia z podłogą natychmiast się obudził. Potarł głowę i zaspany wgramolił się na łoże. Jednak gdy postać wstała tak gwałtownie, że wręcz nie dało się tego nie zauważyć, Brennan zamarł z szeroko otwartymi oczami. Gdzie Muna trzyma dubeltówkę?
                - Kim jesteś? – zapytał powoli. – Nie mam pieniędzy…
                - Nie chcę pieniędzy – szepnął. Jego głos był cichy, ale odbijający się echem, straszny, ale uspokajający. Głos starszej osoby. Z mroku wyłonił się elegancki, zgarbiony staruszek z siwą brodą do kolan. Na głowie miał tylko kilka włosów, białych niczym śnieg. Ubrany był w brązowy, zakurzony garnitur, stare, ale nadal eleganckie, przetarte spodnie i srebrne buty. Tylko te wyglądały na nowe. Podpierał się laską. – A jestem Przeszłością.
                - Bo uwierzę – prychnął.
                - Uwierzysz – powiedział spokojnie, ale wkładając w to dużo wysiłku, a Brennana, choć walczył z tym, ogarnęła głęboka wiara. Czuł, że ten pan ma rację. I jest Przeszłością. Tak, tak właśnie czuła jego dusza, choć mózg nadal nie był zbyt… otwarty na tę propozycję.
                - A teraz powiedz, co wiesz – rzekł. Wyciągnął pomarszczoną dłoń i złapał coś w powietrzu. – Nie mamy zbyt dużo czasu. Teraźniejszość szybko się starzeje, a Przyszłość to niecierpliwa babka. – uśmiechnął się serdecznie. Poprawił brodę, oparł obie ręce o laskę i popatrzył na Brennana wyczekująco.
                - Ale ja… nie wiem – szepnął chłopak. – tego, co rzekomo mam wiedzieć i czego ode mnie oczekujesz.
                - Wiesz, wiesz! – wyrzucił ręce w górę, ale laska nadal pozostawała w tej samej pozycji. Pewnie podpierał ją nogą. – Tylko nie wiesz, czy masz to wiedzieć.
                Brennan spojrzał powątpiewająco na staruszka. Ten westchnął i pokręcił głową.
                - Ty wiesz – powiedział tym samym dziwnym tonem. – i powiesz mi przepowiednię.
                - Trójka ludzi po raz pierwszy się spotyka… - zaczął niepewnym tonem Brennan.
                - Powiesz do końca. Nie opieraj się. Mogę rozkazać ci zrobić wszystko. I ty to zrobisz – wysyczał staruszek. Nie były to słowa skierowane do samego chłopaka, bo zaraz dokończył: - bo jeżeli rozkażę twojemu żywicielowi skoczyć, skoczy. I ty znikniesz. A nie chcę go zabijać. Oboje nie chcemy.
                Coś przemawiało przez Brennana i kazało mu mówić. Szybko, szybko, bardzo szybko, jak jeszcze nigdy nie mówił.
                - Czasy trzy wokół siebie zamyka,
człowieczeństwo z rąk im się wymyka
Runo, co złote jak chleb
Zegar, który przelał niejedną krew
Prób wiele odbędą
Lecz jeżeli się nimi nie przejmą,
znajdą to, czego pragną,
lecz razem z rozpaczą. [2]
                Staruszek uśmiechnął się.
                - Dobra duszyczka – szepnął. Zachichotał cicho i przemienił się w srebrną smużkę dymu, która przeleciała przez ścianę i rozpłynęła się na wietrze. Brennan patrzył otępiale w laskę – jedyny dowód na to, że to stało się naprawdę.

                River zobaczyła piękną, młodą twarz kobiety. Miała malutki, lekko zadarty nosek, pełne wargi i zmarszczki od uśmiechu. Złociste włosy z niebieskimi pasmami – tam, gdzie się pojawiały, czupryna była krótsza i bardziej poszarpana. Ubrana była w równie złotą sukienkę i złote… trampki. Oczy miała białe, zlewały się z białkiem, lecz mimo to kobieta wcale nie wydawała się straszna. Może trochę dumniejsza, ale nadal miła.
                - Jestem Teraźniejszość. – głos miała dźwięczny, mówiła nawet z delikatną melodią. Przywodził na myśl łąkę pełną kwiatów. – Zortuś mi wierzy. Uroczy potworek.
                - Czego ode mnie oczekujesz? – mruknęła River. Z łatwością jej uwierzyła. Od narodzin była oswajana z tym, że gdzieś tam jest to, o czym ludzie stąpający twardo po ziemi nie myślą. Potwory, duchy, widma (tak, to jest różnica). Rudowłosa zaliczała przybyszkę do drugiej kategorii – spokojnych dusz, błąkających się po świecie lub w Infrawymiarze. A Teraźniejszość? Pewnie przydomek nadany w IW.
                - Ja? – zapytała, udając zaskoczenie. – Och, niczego takiego, skarbie. Prawdę mówiąc, przyszłam tu tylko po to, żeby ci coś przekazać. – jej białe oczy zabłyszczały z entuzjazmu.
                - No to przekaż, słucham – powiedziała z uprzejmym zainteresowaniem River. Chciała po prostu iść spać.
                - Trójka ludzi po raz pierwszy się spotyka…
                Po chwili wsłuchiwania się w anielski głos Teraźniejszości, River pokręciła głową.
                - Bzdura. Czemu mi przekazujesz jakiś głupi wierszyk? – zapytała.
                - To przepowiednia, a nie jakiś tam… głupi wierszyczek z bajek dla dzieci! – warknęła. Jej głos teraz stał się chrapowaty i ostry. River miała ochotę skulić się w sobie. – I dotyczy również ciebie. Ale co tam. Wariatki to nie obchodzi!
                - Ja… Przepraszam – pisnęła, nawet nie zwracając uwagi na to, że nazwała ją wariatką. Oczy kobiety nadal słały błyskawice, ale głos na powrót stał się łagodny.
                - Musicie nam pomóc – rozkazała. – Znajdziecie…
                - My, znaczy kto? – wtrąciła Rzeka cicho.
                - Ty, Duchowy przewodnik i Medium.  Znajdziecie…
                - A kto to?
                - CZY DASZ MI WRESZCIE DOKOŃCZYĆ, DO KUR... – podniosła głos i urwała. Westchnęła cicho i poprawiła suknię – Jak już idziemy na łatwiznę, bo oczywiście śmiertelnicy muszą mieć wszystko podane na srebrnej tacy, to niejaka Reyna i Brennan. Czy teraz mogę? – wydęła usta jak naburmuszona księżniczka. Kolejne pasmo włosów skurczyło się i zaczęło powoli zabarwiać na niebiesko.
                - Oczywiście – powiedziała otępiale. Reyna? Brennan? Jak to?
                - Znajdziecie Złote Runo i części rozsypanego zegara, a potem połączycie go za pomocą runa.
                - A gdzie je znajdziemy? – zapytała River. Była ciekawska.
                - Zapomniałam dodać: NIE WIEM, A NAWET JAKBYM WIEDZIAŁA, TO BYM CI NIE POWIEDZIAŁA! – krzyknęła. Jej sukienka zaczęła się wydłużać, nawet u góry, aż za chwilę okalała całą Teraźniejszość, a ta stała się jedynie złotym brokatem rozsypanym na podłodze. Z komody wypadła bluzka, sznurowadło buta i stanik.
                - Zort, wiem, że ostrzegałeś – burknęła. – Chociaż nie. Nie ostrzegałeś, że ta głupia duszka się tu zjawi.
                Z kosmetyczki podniosła się szminka, a nią napisano na lustrze naprzeciwko „Zawsze ja. Co ja jestem, wszechwiedzący?”



[1] Wygląd wzorowany na Drzwiach Maxwella z gry „Don’t Starve”. Gra ktoś?
[2] Nie śmiejcie się, nie jest ze mnie poetka, bo wierszy pisać nie umiem, ni w ząb :p

OPIS UZUPEŁNIĘ JUTRO!!

czwartek, 2 stycznia 2014

Rozdział III "Zortfren"

                Minęły dwa tygodnie i pół od tamtych zdarzeń. Reyna poznała bliżej River, a także Brennana. Odkryła, że nastolatka skrywa chyba jakiś sekret, bo gdy krew nagle zaczynała kapać jej z nosa, a ona wpatrywała się nieprzytomnie w jeden punkt, to po „wróceniu” na ziemię tłumaczyła, że zwyczajnie naruszyła sobie coś w nosie podczas zabawy z młodszym kuzynem. Może to coś poważniejszego? Blondynka martwiła się o dziewczynę, mimo, iż jeszcze nie była z nią w bliższych związkach niż koleżeństwo.
                Za to z Brennanem zaprzyjaźniła się bardzo szybko. Chłopak, rok starszy od niej, był bardzo zabawny i otwarty, więc poszło jak z płatka. Jednak w parze z tym, przynajmniej w jego przypadku, szła trochę bardzo mocna porywczość i delikatna dziecinność. Mimo tego go polubiła, bo przecież każdy ma jakieś wady i nie mogła mu wytykać jego wyrywania się z motyką na słońce. Teraz przykładała słuchawkę do ucha, czekając na to, aż Brennan skończy coś robić.
                W tym czasie poprawiła bladoniebieską koszulkę na ramiączka i jeansowe szorty, które jej się przygięły od dłuższego siedzenia na kanapie. Wpatrywała się w stolik do kawy, potem w samą kawę, zerknęła na telewizor, a na końcu utkwiła wzrok w szarych skapterkach w świąteczne reniferki z czerwonymi noskami. Nie było jeszcze świąt, ba, nawet nie zanosiło się, żeby były, a mimo to lubiła je zakładać nawet w słoneczną pogodę, która już na stałe zapanowała na przedmieściach. Brennan tłumaczył jej wczoraj, że, według metorologów, mamy kosmiczne wahania pogody w lato, ale tylko wtedy. W pozostałych porach roku, można powiedzieć, iż Texas jest już całkowicie nasłoneczniony.
                - Spotkamy się? Znam świetną knajpkę, nawet niedaleko – rzekł Brennan. Reyna zerknęła z niedowierzaniem na okno.
                - Jest ciemno jak w dupie, za trzy godziny zaczyna się nowy dzień, a ty chcesz się spotkać?
                - A czemu nie! – wykrzyknął z radością.
                - E… W sumie – powiedziała zamyślonym tonem – Niech będzie. Tylko się przebiorę w coś cieplejszego. Mam na sobie podkoszulkę i krótkie spodenki, więc wiesz. – roześmiała się. – Spotkajmy się za dziesięć minut pod twoim domem.

                Kiedy stanęła naprzeciwko bramy, Brennan już na nią czekał, ubrany w ciepłą, ciemną bluzę.
                - Mam nadzieję, że to jest naprawdę niedaleko – rzuciła. – Nie lubię marznąć. – przyznała z uśmiechem. Ruszyli wąskim, trochę nierównym chodnikiem, oświetlonym jasno przez lampiony. Te stylizowane na stare, nowożytne lampy, wyglądające jakby miały trzy „główki”, były piękne, choć zielony lakier zaczynał z nich obłazić, to jednak tworzyły przyjemną atmosferę. Wydawały się prowadzić drogę w określonym kierunku, ponieważ nawet gdy skończyła się uliczka, zakręcały łagodnie w stronę bramy. Stał tam budynek, z neonem wywieszonym idealnie na środku dwupiętrowej budowli „Jabłecznik, karczma i motel w jednym!”. Tuż obok świeciło ogromne jabłko, przeżarte przez uśmiechniętego robaczka. Knajpka wywarła przyjazne wrażenie, mimo tego, że nowoczesne neony gryzły się ze spokojną aurą miasteczka.
                Weszli do środka. Reynę uderzył zapach mięty, naleśników i piwa – jednak gdzieś w tle przesnuwał się aromat jabłek.
                Karczma okazała się być ogromnym pomieszczeniem, pomalowanym na jasnoczerwony, wyprany z mocnych odcieni kolor. Pod oknami były ustawione okrągłe, kremowe stoliki, a przed nimi po trzy, obite skórą w takim samym kolorze, miękkie fotele. Po lewej od nich ustawiony był bar o białej barwie, otoczony zewsząd wysokimi stołkami. Przy prawej ścianie, na jej środku, wesoło trzaskał kominek. Wszędzie wisiały zdjęcia i obrazy, głównie natury, ale znalazła się też enigmatycznie uśmiechnięta kobieta na pstrokatym tle. Z powodu mimiki twarzy przypominała Mona Lisę, ale widoczne były ogromne różnice, od tak prostych rzeczy jak włosy, przez ubrania, do tego, że to w ogóle nie był jej portret.
                Zajęli stolik blisko kominka, a gdy podeszła do nich kelnerka ubrana w czerwoną koszulę, czerwone rurki, czerwone szpilki, czerwone korale i która miała długie, proste, równie czerwone włosy, złożyli zamówienia.
                - Może naleśniki z bitą śmietaną i jagodami oraz jabłecznik – powiedziała Reyna.
                - A ja wezmę ciasto miętowe – zawołał wesoło Brennan. Gdy kelnerka odeszła, mężczyzna zapytał: - Co o niej myślisz?
                - Jest… Hm, jakby to ująć… - udała, że się zastanawia. – Jest czerwona. Odrobinkę.
                Czarnowłosy zaśmiał się.
                - Bije po oczach, co? Zaskoczę cię – nazywa się Red. Uznała, że jej imię to przeznaczenie – rzekł.
                - To dziwne. To imię nie pasuje do niej – wyznała zamyślonym tonem Reyna i oboje wybuchli śmiechem. Kilka minut później na ich stoliku znalazły się parujące, cieplutkie dania. Zjedli, dopchnęli ciastkami i popili colą.
                - Utyłam chyba z dziesięć kilo – westchnęła blondynka. – Ale żarcie mają tu boskie.
                - Normalnie brzuch ci wyłazi – zauważył ironicznie Brennan. – Nie rozumiem czemu wy, kobiety, zawsze myślicie, że jesteście grube. Moja siostra też tak ma. A jesteście obrzydliwie chude. Jak kościotrupy. Ble.
                - Nie prawda – zaprotestowała. – Nie wszystkie.
                Chłopak przekrzywił głowę na bok jak szczeniaczek i wystawił język.
                - A wcale, że tak!
                Nagle na środku sali stanęła Red z mikrofonem w dłoni.
                - A teraz atrakcja wieczoru! Lampiony i fajerwerki, specjalnie dla naszych klientów! – krzyknęła z wielkim uśmiechem na twarzy.

                Rudowłosa dziewczyna siedziała na parapecie, patrząc w ciemne niebo, upstrzone gwiazdami. Przypominało to płaszcz narzucony na ramiona nieboskłonu, atramentowy w białe, malutkie diamenciki.
                - River, wszystko ok? – zapytał spokojnie mężczyzna w średnim wieku, pochylający się nad masywnym komputerem, przypominającym te z filmów sciene-fiction.
                - Ja… Ja… - zaczęła, ale szybko spuściła głowę z ustami ustawionymi w cienką linię. Westchnęła głęboko i potarła kark. – On się nie odzywa. Wiem, że tu jest, ale… Martwię się. Powiedział, że chce obejrzeć pokaz fajerwerków. Nigdy ich nie widział. Boję się, że ktoś coś zauważy… i…
                - Jak mają go zauważyć? Zortfren jest bezpieczny, a pozatym jestem pewien, że sobie poradzi. Poczułabyś coś, gdyby go nie było. – uśmiechnął się szeroko.
                - To… Tak… Tak, chyba masz rację. Gdyby miał kłopoty, szybko by wrócił.
                - Właśnie. Albo krzyknął, ewentualnie rzuciłby stołem w ścianę. – zaśmiał się brunet.
                Cisza. W niebo puszczono pierwszy lampion.

                Duża grupa ludzi stała przed karczmą „Jabłecznik”. Wśród nich znaleźli się także Brennan i Reyna. Właśnie wypuszczali w górę lampion.
                - Niesamowite – szepnęła blondynka, wsadzając kosmyk włosów za ucho.
                - Prawda? – odszepnął.
                Milczała, wpatrując się w Red, rozstawiającą całe mnóstwo fajerwerków. Nagle zrobiło jej się strasznie zimno. Oddech ściął mróz, chociaż nie było aż takiego chłodu. Przynajmniej inni go nie czuli. Włosy rozwiał wiatr. Czuła czyiś dotyk, ale to pewnie ta przepychająca się grupka dzieciaków, która wkładała paluchy wszędzie, byleby tylko być najbliżej czerwonowłosej kobiety. I zanim jeden natrętny chłopiec dał nura pod jej dłoń, nie zapominając przy tym, żeby ją kopnąć buciorem w łydkę, wszystko ustało.
                - Coś nie tak? – zapytał Brennan.

                - Nie, nie. – pokręciła głową z uśmiechem. – Wydawało mi się.

Od autorki: Rozdział nie został sprawdzony pod względem ortograficznym, przepraszam. Tak samo jak inne. Jestem leniem.
Potem nie będę miała czasu dodać, więc... Tak samo, jak napisać, przepraszam, że krótki. Następny będzie dłuższy. 
Rubryczkę uzupełnię potem, w weekend. A teraz czeka mnie fascynujący świat fizyki. Zzzz.
Co myślicie o River? Lubię ją nawet bardziej niż Reynę. Będzie grała kluczową rolę w tym opowiadaniu, a także jej kolega. No i powiedzcie, jakie wrażenie wywarł na Was Zortfren?